Czas “postawić kropkę nad i” i opisać ostatnią część naszej podróży, czyli Pensylwanię, New Jersey, Vermont, New Hampshire i Maine. Północno-wschodnia część USA to najmniejsze powierzchniowo i ludnościowo stany, ale także najbardziej zalesione i najpiękniejsze rejony wschodu kraju.
Pensylwania i New Jersey
Pierwszym przystankiem po wizycie w D.C. była dla nas wyprawa do krainy Amiszów. Prosto z monumentalnego Waszyngtonu do rolniczej Pensylwanii. Miasta, miasteczka stopniowo ustępują i zaczynają pojawiać się pola pełne kukurydzy, pszenicy, tytoniu i … domostw amiszów.
To był cel naszej wyprawy do Pensylwanii – zobaczyć dwukółkę z brodatym przedstawicielem protestanckiej sekty. I może dowiedzieć sie czegoś o tym jak żyją. Zosia słusznie zauważyła, że nie powinniśmy ich traktować jak małpki w zoo (ponoć sami tego bardzo nie lubią), dlatego nie robiliśmy im zdjęć po drodze, tylko wybraliśmy Amish Village w pobliżu Lancester. Za kilkanaście dolarów można zwiedzić typowy dom Amiszów i posłuchać wykładu na temat tego jak wygląda życie tej wspólnoty, która wywodzi się z szwajcarskim Menonitów.
Mi zapadły w pamieć kilka rzeczy, z bardzo ciekawego wykładu naszej przewodniczki. Po pierwsze, zalotnik, któremu spodoba się amiszka może przekonać się czy jest wolna … tylko w niedzielę. Tego dnia kobiety idąc do kościoła zakładają fartuszek. Samotne – biały, zamężne – czarny.
Po drugie, amisze nie płacą podatków na tzw. social security. Nie ma u nich bezrobocia, opłaty medyczne ponoszą solidarnie całą wspólnotą, a emerytur nie pobierają (pracuje się do bardzo późnego wieku, a potem osoby starsze utrzymuje rodzina).
Po trzecie, wykształcenie, które pobierają amisze to jednoklasowa, ośmioodziałowa szkoła prowadzona przez wspólnotę jednocześnie w języku angielskim i staro-niemieckim (Pensylwania Dutch). Po skończeniu 16 roku życia mogą przez rok opuścić wspólnotę i życ jak inni Amerykanie. Po roku mogą przyjać chrzest i żyć jak reszta wspólnoty, albo wybrać współczesny styl życia. Większość wraca do życia amiszy.
Po rolniczej Pensylwanii wyprawa do Princeton. To było moje marzenie. Zobaczyć uniwersytecki kampus, poczuć choć trochę atmosferę uczelni z Ivy League. Princeton było najbliżej naszej trasy na północ. Miasteczko leży w stanie New Jersey, więc mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć stan znany z przygód Snooki i dokonań gubernatora Chrisa Christie. Akurat w czasie naszej wizyty “okrągły” pan gubernator raczył zamknąć wszystkie plaże w stanie (pokłócił się o budżet ze swoim stanowym kongresem i zarządził “state shutdown”) i dał się przyłapać na nielegalnym korzystaniu ze słońca w towarzystwie rodziny.
Pricenton to urocze małe miasteczko położone tuż przy ruchliwej autostradzie. Spacer po kampusie, wyglądającym jak nowsza wersja uliczek Oxfordu przekonały mnie, że chciałbym tam studiować. Rzut oka na ceny (ok 67 tys dolarów rocznie) sprawił, że ograniczyliśmy się do kupna koszulki i bluzy i poszliśmy zwiedzać centrum miasta.
Vermont
Tuż przy granicy z Kanadą leży piękny stan jezior i gór – Vermont. Nazwa wywodzi się z francuskiego Les Verts Monts, czyli właśnie zielone góry. Najbardziej lewacki (to tutaj senatorem jest Bernie Sanders) i najbardziej wyluzowany stan USA.
Po drodze z Pensylwanii, przecinając górną cześć stanu Nowy York, wpadliśmy na chwilę do Woodstock. Tego słynnego Woodstock, w którym nie było najsłynniejszego festiwalu l.60 (koncerty odbywały się w Bethel, 60 mil dalej). Wciąż jest tu mnóstwo miejsc, w których warto “put flowers in your hair”, a i zapach maryśki jest częsty. Artystyczna komuna, która pół wieku temu organizowała festiwal trwa.
W drodze do Burlington, które było naszym celem w Vermont, zrobiliśmy dwa krótkie przystanki. Pierwszy, w miasteczku Lake George, nad jeziorem Lake George. To takie amerykańskie Władysławowo. Deptak z pamiątkami, pokazy fajerwerków, fast foody i tłumy turystów. I przerażające spostrzeżenie – brak darmowego dostępu do wody. Jeżeli marzycie o plaży i o jeziorze – trzeba zapłacić, albo wykupić nocleg w hotelu, który ma swoją plażę.
EDIT: Żona pouczyła mnie, że jednak była darmowa plaża w Lake George. Faktycznie, była jedna publiczna plaża. Pewnie gdzie indziej też takie można znaleźć, ale jest ich niewiele. Darmowe plaże są za to nad Zatoką Meksykańską, ale tam zatrzymaliśmy się w mieście Biloxi, gdzie na pytanie is it safe to swim in the ocean? recepcjonistka w motelu odpowiedziała pytaniem do you have any open wounds?
Drugi przystanek do fort Ticonderoga. Pamiętacie książkę J.F. Coopera “Ostatni Mohikanin” i film pod tym samym tytułem? Nie, to nie tutaj się bronił Sokole Oko. To właśnie z fortu Ticonderoga wyruszyły francuskie natarcie na Fort William Henry, który bronili Brytyjczycy. Jest też polski ślad. W czasie wojny o niepodległość USA fort odwiedził Tadeusz Kościuszko. Polski doradca sugerował usypanie wyższych umocnień i zwiększenie kalibru dział. Na terenie fortu jest piękny ogród wokół rezydencji dowódcy.
Burlington to największe (niewiele ponad 40 tys.) miasto i silny ośrodek uniwersytecki. Niewysoka zabudowa, piękne okolice centralne. Doskonała kuchnia – lokalne podpłomyki przypominające pizze i przysmaki z syropem klonowym. No i cudowne jezioro Champlain, w którym wspaniale było się zanurzyć.
New Hamshire i Maine
Przez New Hampshire (cudowne motto – Live Free or Die) w zasadzie tylko przejechaliśmy. Piękne, prowadzące przez góry drogi, wspaniałe widoki (Mount Washington w deszczu i we mgle) – to zapadnie w mojej pamieci.
W Maine można się zakochać. To ukochane miejsce na wakacje mieszkańców wschodu USA i wcale im się nie dziwię. Piękne, dzikie plaże, dużo lasów i tanie potrawy z homara amerykańskiego. Tylko ceny noclegów, szcz ególnie w sezonie, są dość wysokie. Ciężko znaleźć coś blisko plaży, o w miarę rozsądnym standardzie za mniej niż 70 dolarów. My wybraliśmy prowadzony przez Irlandczyków motel w pobliżu Rockland i było to rozsądny kompromis między ceną, dobrym położeniem i dostępem do oceanu.
EDIT: dopisuje żona – warto szukać noclegu nie nad samym oceanem, ale nad którymś z pięknych jezior, taniej i mniej tłumów.
Dużo czasu spędziliśmy w jednym z najpiękniejszych miasteczek portowym – Camden. Po wspinaczce na Mount Megunticook w pobliskim parku narodowym i obejrzeniu kilku latarnii morskich trzeba obowiązkowo wybrać sie na lody do Camden Cone. Więcej znajdziecie tu – na najlepszym fanpage’u poświęconym lodom. Spore porcje i duuuży wybór smaków.
Ps. Obiecuję, że to koniec wynurzeń na temat USA. Na razie 😉
[Best_Wordpress_Gallery id=”19″ gal_title=”Północne stany”]
Grzegorz